sobota, 6 sierpnia 2016

Zmiany, zmiany, zmiany!

W końcu się udało. Przeniosłam się na własną domenę. Posty stąd nie znikną, ale na pewno niedługo zostaną umieszczone na nowym blogu :)

Zapraszam na

urudej.pl

wtorek, 26 lipca 2016

Plany, zmiany i lenistwo

Ilością obietnic, które sobie złożyłam kilka miesięcy temu, przebijam nawet PiS. Serio. Ćwiczenia minimum 4 razy w tygodniu, bieganie, zapisywanie się na biegi, półmaraton za rok, czynna działalność w fundacji, praca, kolejne studia, pisanie bloga… Dlaczego nikogo przy mnie nie było, żeby dać mi patelnią w tej pusty blond łeb na początku moich – jakże ambitnych! – planów?

Treningi poszły w pizdu. Jestem przemęczona, przewrażliwiona i wrzeszczę o byle co. Rzucenie palenia także mi nie wyszło, bo jak rzucić, gdy wszystko wokół Cię wkur...za? Nawet kot, który za głośno oddycha. Wpadłam w błędne koło, ponieważ przez zmęczenie nie ćwiczę, a przez brak ćwiczeń jestem rozdrażniona. To z kolei prowadzi do spadku energii. I tak w kółko. Chcę powiedzieć sobie dość, ale zawsze coś mi wypadnie tego dnia, którego miałam w końcu chwycić za ciężarki. A to zakupy, a to kino, a to spotkanie ze znajomymi. Zawsze coś. Ktoś mi doradzi, jak wydłużyć dobę? Będę bardzo wdzięczna.

Bieganie rzuciłam już jakiś czas temu. Ciągle planuję do niego wrócić, ale mi nie wychodzi. O półmaratonie zapomniałam jak na razie. Przecież zawsze jest czas, prawda? Powoli wycofuję się z fundacji i zyskuję na czasie, ale z pracy rezygnować nie zamierzam. Coś muszę jeść, prawda? Poza tym, wbrew pozorom, lubię moją pracę i po części to ona skłoniła mnie do pisania bloga. I pójścia na studia (tak tak, Karolina, idź złożyć te cholerne papiery, bo zapłacisz stówę więcej wpisowego!).

Dlatego zaczynam od nowa. A przynajmniej tak sobie wmawiam, bo tak naprawdę realnie niczego nowego nie zacznę. Tak siebie przekonuję, bo jakoś wtedy łatwiej mi się zmotywować. Po pierwsze: blog. Motywuje mnie mimo tego, że prawie nikt mnie nie czyta. Trudno, na razie niech będzie dla mnie. Przenoszę go na swoją domenę z własnym, przepięknym szablonem (facet robił, więc musi być przepiękny!) i mnóstwem kolorowych zdjęć. Może dzięki ładnej oprawie będę pisać częściej. Albo chociaż o nim myśleć częściej, bo w końcu chciałabym ponownie ruszyć tyłek i przestać być taką zołzą dla każdego w moim otoczeniu. A tak się dzieje, kiedy nie mam czasu na trening. Czyli, notabene, na czas dla siebie.

sobota, 23 lipca 2016

Moja krótka historia


Czasami zastanawiam się, patrząc na statystyki (cieszy mnie to, że w ogóle jakiekolwiek są ;), czy nie za bardzo „płynę” z postami. Chodzi mi o to, że tyle piszę o diecie, o rozsądku itp., a sama jestem tak naprawdę na początku swojej przygody. Zacznę może od początku.

Jestem Karolina i mam nadwagę około 5 kilogramów, patrząc na wszystkie wymyślne BMI, znalezione w internecie (niektóre tej nadwagi nie pokazują). Patrząc jednak na moje ciało widzę nadwagę co najmniej 10 kilogramów. Patrząc na rozmiar spodni, które nosiłam kiedyś, widzę nadwagę. Widzę, jak zmieniło się moje ciało. I nie jest mi z tym dobrze.

Mam 162 cm wzrostu i zaczynałam swoją przygodę z 75 kilogramami. Dużo, prawda? Cóż, wg niektórych BMI waga była w normie. Paranoja ;) Było mnie wszędzie za dużo, a kiedy kupiłam moje pierwsze spodnie rozmiar 42, złapałam się za głowę. Co ja ze sobą zrobiłam?

To nie przez hormony. To przez to, że piłam alkohol. Że żarłam słodycze, popijałam je coca-colą i na dokładkę brałam cheesa w macu. Serio ;) A na przerwie w sklepiku hot-dogi. Koniecznie z prażoną cebulką. Z wagi 50 kilo przy 162 (zgrabna, nie wychudzona sylwetka) wyszłam z liceum z wagą 62 kilogramy. Na studiach było jeszcze gorzej. Alkohol, nie chodzenie na zajęcia, przesypianie pół dnia. Na 1 roku jeszcze chodziłam na basen, to schudłam 5 kilogramów. Ale basen się skończył, a mi nie chciało się chodzić na treningi sekcji sportowej. No i szybko wróciłam do wagi 68 kilogramów. Na 3 roku studiów weszłam na wagę i zobaczyłam 75 kilo. I powiedziałam sobie – dość!


Podejść miałam mnóstwo. Dopiero teraz, w lutym, stwierdziłam, że powinnam się ogarnąć. Schudłam 2 kilogramy. Chodziłam na siłownię i ćwiczyłam w domu, potem biegałam. Ale było ciężko. Kolejne 3 kilo schudłam na diecie od dietetyka, ale dieta była… Hm. Monotonna. Plus się jej często nie trzymałam (piątek? Pijemy! Kac? Zamawiamy KFC). W końcu zrezygnowałam ze współpracy i bazując na wyliczonych przez siebie kcal i makro zaczęłam przygotowywać posiłki.

I nadal jest ciężko, bo przestałam ćwiczyć. Waga leci w dół (kolejny kilogram stuknie w środę ;), ale brak ćwiczeń mnie dobija. Nie mam czasu. Wiem, że to nie jest wymówka, ale naprawdę go nie miałam. Praca od 8 do 16, potem obiad, ugotować obiad do pracy, potem zakupy, posprzątać dom, zająć się sprawami fundacji… A jak w końcu mogłam usiąść na tyłku, to było po 21 i czas na umycie się i kolację. Bo spać chodzę o 22.30 i nie później – inaczej jestem niewyspana. Przez 2 tygodnie miałam taką masakrę z czasem, że jedyne, na co mogłam się zdobyć, to spacery. Ale wiecie co? Udało się, przetrwałam ten trudny czas i wracam do ćwiczeń. Siłowych, w domu. Oszczędzam na ciężary z wymiennymi talerzami. Nie mam już ochoty na cardio. Chciałam biec w półmaratonie, ale zdałam sobie sprawę z tego, że nie chcę mieć sylwetki maratończyka. Nie chcę palić mięśni na długich dystansach. Chcę mieć ładnie wymodelowaną sylwetkę, a na siłownię mam godzinę drogi. Nie mam miejsca na sprzęt poza ciężarami. Ale da się, w końcu 5 kilo za mną to zasługa nie tylko diety, ale i ciężarów.

To jak, trzymacie kciuki? ;)

czwartek, 21 lipca 2016

Butelka filtrująca wodę z kranu DAFI


Nie, nie zapłacili mi za reklamę. Dafi nawet nie wie, że istnieję i kupiłam ich butelkę ;) Piszę o tej butelce sama z siebie, ponieważ ja – największy niedowiarek na świecie – jestem nią bardzo pozytywnie zaskoczona. Zacznę od małego wprowadzenia, żebyście wiedzieli, co skłoniło mnie do kupna tej butelki.

Pracuję na pełen etat. Od 8 do 16. Wstaję o 6.30, wracam do domu około 16.30 lub 17. Piję około 3 litrów wody dziennie w dni nietreningowe, z czego połowę wypijam w pracy. Dlaczego tylko 1,5 litra? A, bo większej butelki plastikowej nie zmieszczę do torebki, a wody z kranu nie lubię. Nawet po przegotowaniu. Dlatego nadrabiam rano (szklanka lub dwie od razu po wstaniu z łóżka) i po powrocie. Poza tym i tak noszenie ciężkiej, półtoralitrowej butelki wody jest bardzo wyczerpujące dla mojego kręgosłupa. Za dzieciaka byłam przekrzywiona na lewą stronę z powodu za ciężkiego plecaka (nie potrafiłam przyzwyczaić się do noszenia plecaka na dwóch ramionach). Byłam takim trochę Quasimodo, ale jakoś udało mi się wyjść na prostą. Dosłownie. Pech chciał, że do pracy noszę torebkę (do plecaków mam ogromny uraz), standardowo na lewym ramieniu. Gdy robiłam tatuaż na łopatce tatuażysta co chwilę podchodził do mnie po naklejeniu wzoru i mnie prostował, bo… znowu nie potrafiłam stać prosto! Ale olałam sprawę, jak to ja.

Temat krzywizny powrócił po przeczytaniu tego posta na blogu Zrób coś dla siebie. To dzięki wam zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno moja niechęć do gadżetów bierze się z braku wiary w nie, czy po prostu z czystego skąpstwa? Stwierdziłam, że to tylko 30 złotych w Rossmannie i warto zaryzykować. Jak nie wydam ich na butelkę, to na 2 paczki fajek (tak, wiem, zły nałóg, do którego wróciłam). Poszłam więc do sklepu, z powątpiewaniem spojrzałam na butelkę, wybrałam kolor i… cóż, zastosowałam się do instrukcji na opakowaniu. Butelkę trzeba starannie umyć i kilka razy przepłukać, łącznie z filtrem. W końcu odważyłam się wziąć łyka wody. Tej strasznej, niedobrej, z metalicznym posmakiem wody z kranu. I co?



No i „zasko”. Woda już nie miała wstrętnego metalicznego posmaku rur, nie chciało mi się też po niej wymiotować (tak, po kranówce miałam takie odruchy). Aż ciężko mi jest uwierzyć w to, że ta butelka naprawdę przefiltrowała wodę tak, że nie potrzebuję już kupować kolejnych baniaków z wodą i bawić się w codziennie przelewanie do kilku butelek. Ale jak nie wierzyć w coś, skoro sama piję tę cholerną wodę? ;) No nie ma bata, żeby ktoś nagle rąbnął mnie w głowę pałką teleskopową i podmienił wodę w butelce.

Czas na krótkie podsumowanie. Jak każdy produkt, ta butelka ma swoje wady i zalety.

Zalety
  • nie czuć metalicznego posmaku rur, który doprowadzał mnie do szału,
  • woda jest czysta, przefiltrowana,
  • butelka i filtr są wielokrotnego użytku,
  • filtr starcza na około 500 napełnień,
  • napełniasz ją w dowolnym miejscu, w którym jest kran,
  • nie przecieka,
  • jest ekologiczna,
  • jest dostępna w kilku kolorach.

Wady

  • trzeba ją mocno ścisnąć, żeby leciała woda. Przy końcówce wody jest to uciążliwe,


Szczerze zachęcam was do wypróbowania tej butelki :) Oszczędzicie na kupnie wody, no i przede wszystkim nie będziecie produkować takiej ilości plastiku. Butelkę można zabrać ze sobą wszędzie – polecam do pracy, szkoły jak i na długie wyjazdy, podczas których i tak jesteście objuczeni jak wielbłądy ;)

środa, 20 lipca 2016

A może jednak?


Zaczytałam się w blogu Keep Dreams Close ostatnimi czasy. Tak jak w wielu blogach zresztą, co wcześniej mi się nie zdarzało. I zadałam sobie jedno ważne pytanie: a może jednak?

Już dawno porzuciłam bieganie na rzecz treningów siłowych. Do sylwetki biegacza mi nie po drodze, nie chcę również tak wyglądać. Moim celem jest zupełnie inny typ sylwetki. Ale zakuło mnie serduszko, gdy czytałam o przygodach Keep Dreams Close przed i w trakcie maratonu. Półmaratonu. Kurde, nawet biegu na 5 kilometrów. I poczułam ukłucie zazdrości. Siedzę w pracy 8 godzin, potem zakupy, fundacja, sprzątanie, jedzenie do pracy… A z aktywności długie spacery (po 10 km, bo przecież misja w Ingressie sama się nie zrobi, prawda? A przy okazji można nałapać pokemonów), które zabierają mi mnóstwo czasu.

Co się stało z moją biegową radością? Przecież obiecałam sobie, M., mamie, tacie, bratu i kotom, że przebiegnę ten cholerny półmaraton w następnym roku. Tymczasem buty i koszulki do ćwiczeń poszły w kąt a ja się rozlałam jak galareta na cieście. Fajnie jest chudnąć prawie kilogram tygodniowo samą dietą, ale ja chcę efekty. Lepsze niż teraz. Chcę znowu się cieszyć z każdego przebiegniętego kilometra, chcę znowu patrzeć z radością na te głupie zajączki w tempie na Endomondo.
Keep Dreams Close, możesz sobie pogratulować, bo jeżeli dzisiaj pogoda pozwoli (a nawet jeśli nie, to co!), to wyciągam zakurzone buty i spodnie z szafy i śmigam truchtać. Jak ten skaczący wesoło baleron na dróżce :D

wtorek, 19 lipca 2016

Jedzmy rozsądnie


Rozsądek przy odchudzaniu jest tak samo ważnym elementem, jak jedzenie regularnych posiłków i trzymanie się ujemnego bilansu kalorycznego. Oznacza to, że wcale nie musisz katować się ćwiczeniami codziennie (dzień lub dwa odpoczynku są nawet wskazane, bo dzięki temu nasze mięśnie są w stanie zregenerować), a także trzymać „czystą michę” 24/7 przez 7 dni w tygodniu, najlepiej przez cały rok. Zero alkoholu, słodyczy, owoców, soków… Można zwariować, prawda?

Zdrowe jedzenie jest smaczne. Odchudzamy się nie po to, żeby zgubić zbędne kilogramy w określonym celu i później znowu przytyć. Odchudzamy się po to, żeby później nie musieć tego robić. Odchudzamy się dla naszego zdrowia i samopoczucia. A katując się myśleniem „zjadłam ciastko, muszę zrobić 400 pompek” niczego nie osiągniemy. Przy takim podejściu istnieje duże ryzyko, że w pewnym momencie porzucimy nasze marzenia o szczupłej sylwetce, bo uznamy, że nie dajemy rady.

Dlatego cheaty są ważne. Raz na tydzień, raz na dwa. W zależności od zapotrzebowania. Może to być posiłek, mogą być dwa kieliszki wina. Ale jeżeli szykujecie się na wyjazd na weekend nad jezioro czy idziecie na swoją własną imprezę urodzinową to błagam – zachowajcie rozsądek i nie odmawiajcie sobie wszystkiego :) Przez 2 dni nie przytyliście, więc teraz też wam się nie uda ;) Odpuście czasami. Macie ochotę się napić? Wliczcie to do bilansu i spójrzcie, na ile będziecie mogli sobie pozwolić kieliszków wódki czy wina. Na 2? A może 3? Gwarantuję, że przy 4 zapali wam się ostrzegawcza lampka i przystopujecie. W końcu nikt nie chce pić kosztem jedzenia, prawda? A nawet jeśli przekroczycie bilans… To trudno :) Świat dalej ma się dobrze, nie pochłonęła go Apokalipsa, a ty dalej mieścisz się w swoje spodnie, w których chodzić codziennie.

Takie odskocznie są dla nas ważne głównie dlatego, żeby dalej trzymać się naszego postanowienia o zdrowym odżywianiu :)

I co, od dwóch dni masz ochotę na czekoladę? Zjedz kilka kostek gorzkiej czekolady już teraz i nie miej wyrzutów sumienia. Będziesz szczęśliwsza, a przecież o to nam chodzi :)

środa, 22 czerwca 2016

Coś za coś

W moim dniu nie ma opcji na spontan. Każda godzina jest skrzętnie zaplanowana, a spontaniczne czynności najczęściej zastępują te, które były już zaplanowane. Rano wstaję, jem śniadanie i idę do pracy. Mam trzy przerwy, podczas których jem i – jeżeli się złamię – idę na papierosa. Jeżeli pójdę do sklepu, bo czegoś zapomniałam, robię to kosztem części posiłku. Wracam do domu, robię obiad i obiad do pracy. Jem, mam chwilę relaksu. Zazwyczaj godzinkę, dwie. Potem idę ćwiczyć. Po ćwiczeniach wracam, robię i jem kolację. Potem mam godzinę relaksu i idę spać. Jeżeli jadę na zakupy, to obiad jemy później. Zakupy wpadają zamiast któregoś relaksu.

Okazuje się, że zdrowe życie jest strasznie zabiegane. Nie mam czasu na opierdalanie się. Nie mam czasu na bezsensowne oglądanie po raz dziesiąty tego samego odcinka Friendsów czy HIMYM. Nie mam czasu na obejrzenie ciągiem nowego filmu. Nie mam czasu na spontaniczne wyjście ze znajomymi, bo musiałabym poświęcić coś innego. Np. wieczorny prysznic lub mój czas na relaks.

Czasami to męczy. Ale portfel odetchnął z ulgą. Nie mam czasu na wydawanie pieniędzy na głupoty. Nie mam czasu na picie alkoholu codziennie lub co drugi dzień. Nie mam czasu na gapienie się na fejsa godzinami. Nie mam czasu na włóczenie się od lodówki do kanapy. Często nie mam też czasu na stres. Fajnie brzmi, co?

Przyzwyczajam się do tego, że posiłki mam ustalone z góry. Że nie mogę zjeść łososia, bo na kolację znowu trochę ryżu i ten głupi kurczak z warzywami lub wątróbka. Że nie mogę podjeść, bo oszukam nie tylko siebie, ale i trenera, któremu zaufałam i zapłaciłam za to, żeby mi pomógł. Że wciąż się uczę, że wciąż ważę posiłki, mierzę siebie, liczę, dodaję, odejmuję i mnożę. Okazuje się, że całe moje życie kręci się wokół matematyki. Ha, gdyby pani Ch. To usłyszała, to by dopiero się wywyższała.

Morał jest z tego krótki – wszystko dzieje się kosztem czegoś. Chcesz żyć zdrowo? Możliwe, że nie będziesz miała czasu dla innych, bo inwestujesz w siebie ogromne pokłady czasu i energii.
I ucz się matmy, a przynajmniej podstawowych działań. Ja czekam, aż mi się przydadzą sinusy, cosinusy i silnie.


Na blogu pojawi się trochę zmian. O ile znajdę czas. Zmieniam szablon na prostszy, biały. Zmieniam również tematykę na bardziej dietetyczną. Postaram się wrzucać mniej mojego misz-maszu z głowy, a więcej przepisów i przemyśleń na temat zdrowego jedzenia, wyliczania kalorii i tak dalej. W sumie nie wiem po co to piszę, bo i tak mnie nikt nie czyta. Ale to wygląda fajnie. Tak profeszynal, że niby mam czytelników.

czwartek, 2 czerwca 2016

Jak zdrowo zrzucić na wadze?


Mój poprzedni post dotyczył zdrowego odchudzania. Zdrowego, czyli takiego, po którym nie spotka nas efekt jo-jo, o którym już pisałam. Jeżeli chcesz zdrowo schudnąć, licz się z tym, że będziesz musiał/a pilnować swojego zapotrzebowania kalorycznego. Liczenie kalorii jest tutaj niezbędne. Najlepiej zaopatrz się w jakiś program (polecam dietę i trening, o której pisałam >tu<), który zrobi to za Ciebie, a także w wagę kuchenną (do kupienia nawet za 20-30 złotych). Gotowi? To zaczynamy!

Zapotrzebowanie kaloryczne

Różne programy i strony internetowe oferują nam wyliczenie zapotrzebowania za nas. Problem leży w tym, że są w miarę niedokładne. Jednym z dokładniejszych jest aplikacja, której sama używam, a także strona potreningu.pl. Warto jednak samemu wyliczyć swoje zapotrzebowanie. To łatwe! :)

Wzór dla kobiet: 655,1 + [(9,563 x masa ciała w kg) + (1,85 x wzrost w cm) - (4,676 x wiek w latach)] = zapotrzebowanie kaloryczne*
Wzór dla mężczyzn: 665,1 + [(13,75 x waga w kg) + (5,003 x wzrost w cm) - (6,775 x wiek w latach)] = zapotrzebowanie kaloryczne*

Wynik, który otrzymaliśmy, mnożymy przez kolejną wartość. Jest to wartość naszej aktywności fizycznej.

1,2 - mała aktywność fizyczna
1,4 - umiarkowana aktywność fizyczna
1,6 - duża aktywność fizyczna
1,9 - bardzo duża aktywność fizyczna

Macie już wyliczone swoje zapotrzebowanie kaloryczne przy ilości treningów? Super! Teraz, żeby schudnąć zdrowo, musicie odjąć od ostatniego wyniku około 400 kalorii. W ten sposób wylicza się zapotrzebowanie kaloryczne na diecie redukcyjnej.

O powrocie z diety redukcyjnej napiszę niebawem :) Nie wolno z diety redukcyjnej wracać ot tak do naszego ogólnego zapotrzebowania kalorycznego przy ilości treningów zbyt gwałtownie. Ale o tym niebawem.

Pamiętajcie – innych oszukacie, program oszukacie, ale swojego ciała nie ;) Bądźmy z nim szczerzy, a odwdzięczy nam się dziesięciokrotnie :)
___

*Czyli ilość kalorii, jakiej organizm potrzebuje w stanie SPOCZYNKU do przeżycia.

wtorek, 31 maja 2016

Głodówkom mówimy NIE!

Z racji swojej pracy często wchodzę na różne blogi. W zależności od klienta, wchodzę na blogi o różnej tematyce. Ostatnio trafiłam na bloga o „zdrowiu”. A raczej o głodówce. Byłam przerażona tym, co czytałam. Postanowiłam więc obalić kilka mitów, część na swoim przykładzie.

Zacznijmy od tego, że głodówkowe detoksy NIE są zdrowe dla organizmu. Picie wyłącznie soku z cytryny przez tydzień i wzmożona aktywność fizyczna skutecznie wyniszcza nasz organizm. Jedząc za mało lub nie jedząc w ogóle robimy sobie ogromną krzywdę. Organizm, nie dostając potrzebnej do funkcjonowania ilości kalorii, zaczyna gromadzić zapasy na wypadek kolejnego ciężkiego dla niego dnia. Tak – gromadzi energię w postaci tłuszczu. Dlatego osoby, które spożywają znikome ilości kcal, jak 1000 lub 1200 często nie chudną lub mają efekt jo-jo.

Co więc zrobić, żeby zdrowo chudnąć?

Przyjmuje się, że zdrowo chudnie się 0,5-1kg na tydzień przy wzmożonej aktywności fizycznej. Nie w dzień, nie w dwa, ale właśnie w tydzień. U niektórych jest to więcej (osoby otyłe, które pozbywają się zatrzymanej w organizmie wody) lub mniej (osoby, które sobie odpuszczają lub po prostu nie zależy im na szybkim spadku masy ciała i pozwalają sobie często na tzw. cheaty).

Efekt jo-jo zaburza nie tylko prawidłowe funkcjonowanie organizmu, ale również psuje kondycję naszej skóry (rozstępy przy szybkim wzroście masy ciała). Jak uniknąć jo-jo? Przede wszystkim zastanów się, dlaczego chcesz się odchudzić. Czy dla chłopaka, męża, rodziny, otoczenia, a może po prostu Ty się źle czujesz w swoim ciele? Chudnięcie to nie jest prosta sprawa i wiąże się ono ze zmianą nawyków żywieniowych. Nie na tydzień czy miesiąc, ale na zawsze. Inaczej efekt jo-jo będzie murowany. Dlatego pomyśl: czy robisz to dla siebie, żeby być zdrową i lepiej się czuć, czy gdy chłopak Cię rzuci przez tydzień będziesz jadła lody i wrócisz do starych nawyków?

Zdrowe odżywianie to nie wyrzeczenia. To przyzwyczajenie. Tak samo jak codziennie myjesz zęby, tak samo naturalną sprawą powinno być zamienianie kruchych ciasteczek na zdrowsze przekąski czy ćwiczenia. Zdrowe odżywianie zaczyna się w głowie :)

Stawiaj sobie realne do osiągnięcia cele. Nie będziesz w miesiąc wyglądać jak modelka fitness, jeżeli masz 20 kilo nadwagi. To niemożliwe.
Nie wracaj do złych nawyków. Bo czeka Cię efekt jo-jo, o którym wspominałam wyżej.
Nawet jak się poddasz czy masz chwilę załamania – nie martw się! Po prostu wróć do dobrych nawyków i obiecaj sobie, że tym razem wytrzymasz dłużej :) Każdemu zdarzają się chwile zwątpienia.

Wszystko z umiarem :) Zrób coś dla siebie, nie dla innych.

wtorek, 17 maja 2016

Aplikacje na telefon – jak to z nimi jest?


Na to pytanie będę mogła odpowiedzieć na swoim przykładzie. Kiedyś byłam sceptycznie nastawiona do aplikacji dietetycznych, które wyliczały zapotrzebowanie kaloryczne lub przypominały uciążliwym alarmem o posiłku. Zwłaszcza kiedy studiowałam i moje godziny posiłków w poszczególne dni strasznie się różniły. W poniedziałki jadłam śniadanie o 10, w weekendy o 12. Zawsze jednak miałam jedną zasadę: co 3-4 godziny muszę coś zjeść. Wydawało mi się, że to jest dobra zasada. I po części była, ponieważ ćwicząc z Mel B i ogólnie z Tipsi i jej wyzwaniami zgubiłam trochę cm. Ale potem przyszło lenistwo i wiadomo, jak się to skończyło. Jojo, które non stop rosło.

Znalazłam pracę na pełen etat. Siłą rzeczy zaczęłam jeść regularnie, a po miesiącu dodałam regularne ćwiczenia. Na razie tylko bieganie, chociaż powoli przymierzam się do ćwiczenia z ciężarami na siłowni. Waga jednak ani drgnęła, podobnie jak centymetry. I wtedy zadałam sobie poważne pytanie – co robię nie tak? Ograniczyłam fast foody, słodycze i gazowane napoje. Jadłam regularne posiłki, zdrowe posiłki. Więc co się dzieje, do cholery? Mama mówiła: tarczyca. Brat mówił, że to przez zażywane hormony. Ja stwierdziłam, że nie będę się tym zasłaniać – z szacunku do osób, które naprawdę mają problemy z hormonami. I wiecie co? Waga ruszyła. Dzięki aplikacji.

Aplikacji próbowałam kilku. Na dłużej zatrzymałam się przy My FitnessPal, które jest połączone z Endomondo. Aplikacja źle mi wyliczyła zapotrzebowanie – było stanowczo za niskie! Ale nawet wtedy nie potrafiłam dobić do 1400 kcal dziennie. Straszne, nie? A zawsze myślałam, że jem za dużo. My FitnessPal polecam, jeżeli ktoś chce kontrolować kcal, ale nie chce sugerować się wyliczonym zapotrzebowaniem.
Aplikacją, która pomogła mi schudnąć, jest darmowa aplikacja Dieta i trening. Traktowałam ją z przymrużeniem oka, ale o dziwo, dobrze wyliczyła moje zapotrzebowanie kaloryczne. Korzystam z niej od trzech tygodni i schudłam już trzy kilo. Jak?


Dbam o to, co jem. Dodaję (zazwyczaj na oko) ile gram każdego produktu spożywam w konkretnym posiłku. Ogromną zaletą tej aplikacji jest podawanie % białka, węglowodanów i tłuszczu, które spożyliśmy danego dnia. Jeżeli obliczysz sobie zapotrzebowanie na mikroskładniki i będziesz tego pilnować, to na pewno ci się uda. Na swoim przykładzie potwierdzę. No i musisz urozmaicić swoją dietę. Ja się zamknęłam w 10 posiłkach, to dlatego miałam problem. Teraz jest lepiej, ale powoli odkładam pieniądze na dietetyka. Dietetykom ufam bardziej, niż darmowej (!) aplikacji :) Dietetyk to podstawa, aplikacja to wskazówka.

Pamiętaj – aplikacja to nie wyrocznia! Aplikacja pomoże ci się kontrolować, ale zawsze traktuj ją na luzie. Jak przebijesz dziennie zapotrzebowanie to trudno. Jak zjesz za mało to zjedz garść orzechów. Ale wszystko z głową :)

niedziela, 1 maja 2016

Rzuciłem palenie i kościół też,


do pierwszego czasem wracam, do drugiego nie.

Słowa tej piosenki idealnie mnie opisują. Rzuciłam palenie (kościół już dawno) i o tyle, ile wracam do palenia przy okazji imprezy (niestety, ale e-papieros do alkoholu mi nie wystarcza) czy cięższego dnia, to do kościoła zdarzyło mi się wrócić raz. Mimo mojej otwartej niechęci do tej instytucji to pogrzeb był przeprowadzony bez zarzutów. Nie było dawania na tacę. Nie było pierdolenia o Jezusku, który zbawił świat i cieszmy się, że ktoś nie żyje. Po prostu to był czas na refleksję. Byłam miło zaskoczona, chociaż refleksja na temat refleksji przyszła dopiero po kilku dniach.
W każdym razie chciałam napisać trochę o paleniu. A raczej o nie-paleniu. Przemyślenie naszło mnie w chwili, w której wychodziłam z łazienki w pracy. Przede mną była tam kobieta z biura naprzeciwko, która pali. Skąd wiem? Bo czuję. Czy ja też miałam tak intensywny zapach? Dla mnie papierosy nie śmierdzą – lubię ten zapach. Ale jest intensywny i mimo że lubię go czuć od innych, to od siebie już nie bardzo. Wiem, dziwne.

Czy czuję się lepiej po przerzuceniu się na e-fajka? Tak, zdecydowanie. Nie mam takiego kapcia w ryju. Nie czuję swojego ostrego zapachu. Mam więcej pieniędzy na kupowanie pierdół, których nie potrzebuję. Gdy wracam do domu, moje ciuchy nie śmierdzą kilkudniowymi petami zmieszanymi z wodą i obiadem. E-fajka mogę palić kiedy chcę (i tak wychodzę na zewnątrz, ale sama świadomość jest bardzo przyjemna) i gdzie chcę. Mogę przebiec więcej kilometrów, moje płuca już nie wołają o pomstę do nieba po 200 metrach (czego nie mogę powiedzieć o moich kolanach).

Ale czasem ciągnie. Czy uważam takie rzucenie za sukces? Czy mogę je nazywać rzuceniem?
Tak. Bo jest lepiej, bo nie palę już ponad połowy paczki dziennie. Bo czuję się dobrze, bo e-papierosa nie ćmię co 5 minut. Czy jest on bardziej szkodliwy? Niby tak, ale najpewniej nie. W każdym razie jest to mniejsze zło. O e-papierosach polecam poczytać tutaj.


Czy palaczem, tak samo jak alkoholikiem, jest się przez całe życie?

Czasami czuję się jak Chandler Bing z Przyjaciół.

czwartek, 28 kwietnia 2016

Pieczony pstrąg

Na razie idę w ryby. Bo, jak pisałam, lubię ryby. Nie wierzę, że gdy nie posiadałam piekarnika, mogłam się zadowolić wyłącznie wędzonym łososiem. Pstrągi to kolejna ryba, którą robi się bardzo prosto. Ma jedną wadę - trzeba go jeść od razu po upieczeniu, bo błyskawicznie stygnie. Ale za to ten smak jest nie do podrobienia. Pstrąga zawsze jem z ziemniakami i jakąś lekką sałatką.

Pieczony pstrąg w cytrynowej oprawie



Poziom: łatwy

Wypatroszonego pstrąga myjemy i osuszamy. Kładziemy go na kawałku folii aluminiowej, w który na spokojnie będzie można zawinąć rybę. Wnętrze pstrąga nacieramy solą i przyprawą do ryb, ja dodatkowo sypię środek pieprzem cytrynowym. Do środka pstrąga możemy włożyć ćwiartki cytryny lub gałązki tymianku. Można także dodać czosnek, ale jak dla mnie jest on za ostry do tego dania.
Ja skórkę także przyprawiam solą, przyprawą do ryb i pieprzem cytrynowym. Dodatkowo skrapiam ją sokiem z cytryny, ponieważ skórkę z pstrąga także jem. Jeżeli nie jadasz skóry ryb - nie marnuj przypraw :)
Pstrąga wkładam do rozgrzanego piekarnika i piekę go w 200 stopniach przez 30-40 minut. Piekę zawsze "na oko" - pamiętajcie, żeby sprawdzać swoje pstrągi regularnie, bo można rybę łatwo przypalić!

wtorek, 26 kwietnia 2016

Grające Dziewczyny



Czasem żałuję, że nie jestem dziewczyną grającą w gry. Mam wrażenie, że one są fajne. Wyluzowane, każdy na nie leci, bo przecież wiedzą, jak się trzyma pada, robią z siebie ziemniaka na kanapie przez cały weekend i nie trują dupy o sprzątanie czy romantyczne spacery.
A ja grałam tylko w LoZ, BG, Mario i Mario Kart. Wszystko na N64 lub na PC. Próbowałam łupać w inne gry, ale jakoś nigdy nie miałam cierpliwości GD* - po jakimś czasie wszystko szło w kąt. Tak, tej cierpliwości czasem im zazdroszczę. Bo kto będzie się ślinił na widok kobiety, która powie „gram w internetowe RPG” i jeszcze zjebie za to, że mylisz PBF z cRPG. No nikt, no.
Odkąd sięgnę pamięcią zawsze zazdrościłam GD. Bo miały wianuszek facetów wokół, bo każdy za nimi latał i się rozwodził, jakie to one nie są zajebiste. A ja? Próbowałam i nie wyszło. I wiecie co? Tak jest chyba lepiej.
Nie zabieram pada.
Nie zabieram kompa.
Nie robię z siebie ziemniaka i zamiast marudzić o porządek, to sprzątam.
Nerdzę czasem na N64, ale to stare i nikt w to nie gra.
Zamiast grać robię obiady. Nie zawsze smaczne, ale robię.



Ale nadal czasem zazdroszczę. Bo nie mam cierpliwości, żeby ginąć dwadzieścia razy na tym samym poziomie i grać dalej. W ogóle jestem niecierpliwym stworzeniem. Tak niecierpliwym, że często wyjmuję jeszcze za zimną pizzę z piekarnika.

*GD – grające dziewczyny

piątek, 22 kwietnia 2016

Nietoperze czy kaczki?

Dzisiaj trochę z innej beczki. I tak wiem, że nikt mnie nie czyta, to mogę bez żalu zmienić trochę moje założenie stricteżarciowegoblogazdomieszkąpierdółzmojejgłowy. Postanowiłam napisać na luźniejszy temat (po jednej konkretnej notce – nieźle, nie?), bo od samego pisania o gotowaniu robię się głodna, a jeść teraz nie powinnam.

Jest piątek, godzina 10. O tej porze będę w pracy i będę stukać w klawiaturę jak opętana, niszcząc swoje z trudem wyhodowane paznokcie. Łamią się, ale nie mam cierpliwości do stosowania odżywek i innych bajerów. Zamiast tego pewnie będę już po pierwszym Blacku, którego wiem, że nie powinnam pić, bo to sama chemia, cukier i rak, ale od zapachu kawy mnie mdli. Czy Black to jedna z tych tajemniczych Kalorii*, które idą w biodra i tyłek (a w moim przypadku też w brzuch i plecy)? Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem, zanim nie sprowadzę sobie do pracy mojej zielonej herbaty, która zawsze mnie pobudza. Ale ciągle zapominam, a torebkowej nie pijam. Tylko liściastą. Odpowiednio parzoną. A parzy się pięć minut. Pięć minut dodatkowej przerwy zawsze jest w cenie.



Wczorajszy dzień z pewnością mogę zaliczyć do tych dziwnych. Zaczęło się w pracy, do której dotarłam dopiero w środę. Powodów nie będę ujawniać. Ale były urodziny, tort z wisienkami i przerwa przed przerwą i w trakcie przerwy, a potem kolejna przerwa bo przerwa zabrała nam przerwę. Kocham urodziny. Nie swoje, a innych. Przy swoich zawsze czuję się skrępowana i nigdy nie wiem, co zrobić. Nie lubię, gdy się na mnie patrzą. Na szczęście teraz ciągle mówili o torcie, który było czuć z pięciu kilometrów. Podobno kąpał się w spirytusie. Kto wie, może tak było.

Po pracy mieliśmy z M. iść zarejestrować się do przychodni kardiologicznej. Ale M. stwierdził, że jednak mu się nie chce tam iść (mogłam to przewidzieć). Zamiast tego zjedliśmy koktajl z kaszy jaglanej – pierwszy i ostatni raz. był bardzo dobry, ale nawet najlepszy koktajl nie zmusi mnie do ponownego mycia tak ujebanego miksera. Nie i koniec! No i poszliśmy biegać. Nie zdążyłam się przebrać, a przez okno dostrzegłam pana w zdecydowanie podeszłym wieku. Nogi się pod nim uginały i usiadł na takiej niziutkiej barierce, która odgradza trawnik od chodnika. Ciekawe przed czym, bo psy i koty srają tam aż miło. Dzieci zresztą też. Autentycznie, widziałam tam dziecko, które podnosiło nogę i sikało. Speszyło się, jak mnie zobaczyło. Gdzie są rodzice, ja się pytam?
W każdym razie ja, dobra dusza, postanowiłam mu pomóc. Może karetkę wezwać czy coś. Ale nie, pan powiedział, że do złamanej nogi nie warto. Złamanej jak chuj, najwyżej skręconej. Pan widać wypił, ale słaby był bardzo, to postanowiłam pomóc dalej, skoro już zaczęła. Przez to M., który nigdy nie jest chętny do pomocy, wygrał naszą małą bitwę, bo tak daleko zaszliśmy (przypominam, że ja śmierdząca i w dresach, też śmierdzących i spoconych), że mogłam z nim pójść do sklepu na zakupy, na które miał iść sam. No nie lubi chodzić sam do sklepu, z niewiadomych powodów. Pod koniec naszej zakupowej przygody, przy parku, wywiązała się taka oto rozmowa:

Ja: Patrz, jakie wielkie nietoperze!
M.: Gdzie?
Ja: No tam!
M.:
Ja: A nie, to kaczki.


Przysięgam, że nigdy nie widziałam kaczek, które tak szybko przebierały skrzydełkami. Wniosek? Czas kupić okulary.

*bo Kalorie to takie stworki, które chowają się w jedzeniu i napojach, a potem, gdy śpisz, przenikają przez skórę do tyłka, brzuszka, pleców czy podbródka i się tam moszczą i zostają na długie miesiące, jeżeli nie lata.

wtorek, 19 kwietnia 2016

Łosoś z piekarnika w marynacie cytrynowej

Pieczony łosoś jest jedną z moich ulubionych potraw. Przepis jest bardzo prosty, a czas pieczenia wynosi około 20-30 minut. Polecam każdemu, kto uwielbia ryby :) Pamiętajcie jednak, że samym łososiem możecie się nie najeść, więc najlepiej w czasie pieczenia przygotować ulubioną przez was sałatkę. Sałatka powinna zajmować połowę waszego talerza, a łosoś 1/4. Możecie dodać do tego również ziemniaki, które również nie powinny wykraczać poza 1/4 talerza. Taki posiłek nasyci was na długo, a przy okazji będzie zdrowy i bardzo smaczny.

Pieczony łosoś w cytrynowej marynacie


Poziom: łatwy

Filet z łososia dokładnie myjemy i osuszamy. Ja zawsze dodatkowo wyjmuję duże, wystające ości jeszcze przed umyciem. Łososia osuszamy i odkładamy na ręcznik papierowy.
Później kroimy cytrynę na cienkie plastry i układamy na dużym kawałku folii aluminiowej. Łososia układamy na cytrynie. Najlepiej jest tackę do piekarnika od razu wyłożyć folią, bo później przy przenoszeniu może się porwać. A marynata czasem wychodzi płynna, więc ochlapana kuchnia to murowany efekt takiego zabiegu ;)
Marynata jest bardzo prosta. Ja używam kilku łyżek oliwy z oliwek, odrobinę wody, pieprzu cytrynowego i soku z wyciśniętej cytryny. W zależności od potrzeb robię to na oko, ale zawsze przeważają u mnie płyny. Marynata i tak wsiąknie w mięso. Proporcje powinny być takie: oliwa z oliwek > pieprz cytrynowy > woda > sok z cytryny.
Wszystkie składniki do marynaty mieszam i zostawiam na około 5 minut. Potem nacieram łososia solą, marynatą, a na wierzch układam dwa (lub więcej) plasterki cytryny.
Łososia zawijam dokładnie w sreberko i wsadzam do nagrzanego piekarnika (rozgrzewam na 250 stopni, potem na czas pieczenia zmniejszam na 180). Zostawiam na 20-30 minut.

Pamiętajcie, żeby łososia zawinąć tak, by łatwo można było odchylić folię i sprawdzić, czy łosoś już się upiekł! Upieczony łosoś jest bladoróżowy na zewnątrz i w środku.

niedziela, 17 kwietnia 2016

:)

To mój pierwszy post tutaj i - mam nadzieję - że nie ostatni. Tak więc witajcie w moim lisim królestwie :) Jestem Ruda, z imienia Karolina. Skończyłam filologię polską w Poznaniu i na razie zrobiłam sobie przerwę od studiowania. Uwielbiałam czytać, ale teraz nie mam na to czasu. Pracuję na etat od niecałych trzech miesięcy i jeszcze nie zdążyłam się przyzwyczaić ;) Mam kota, jest gruby i ma na imię Sir Kot. Współpracuję z fundacją Koci Pazur, jestem wolontariuszem i domem tymczasowym. Za mną już dwie szczęśliwe adopcje.

Na blogu będą pojawiać się różne wpisy. Od niedawna interesuję się zdrowym odżywianiem i sportem, dlatego blog będzie dotyczył głównie tej tematyki. Czasem pojawią się też recenzje lub jakieś moje przemyślenia lub posty dotyczące fundacji, kotów, ich żywienia i bezpieczeństwa. Mam nadzieję, że nie zanudzę was moim misz-maszem :)


Wpisy postaram się zamieszczać regularnie. Każde komentarze są mile widziane (tylko te na temat, naturalnie), więc możecie spamować firmami (pracuję w branży SEO więc wiem, jak uciążliwi potrafią być niektórzy blogerzy ;) Ale wszystko z umiarem.

Może nie uciekniecie :)