Dzisiaj trochę z
innej beczki. I tak wiem, że nikt mnie nie czyta, to mogę bez żalu
zmienić trochę moje założenie
stricteżarciowegoblogazdomieszkąpierdółzmojejgłowy. Postanowiłam
napisać na luźniejszy temat (po jednej konkretnej notce – nieźle,
nie?), bo od samego pisania o gotowaniu robię się głodna, a jeść
teraz nie powinnam.
Jest piątek,
godzina 10. O tej porze będę w pracy i będę stukać w klawiaturę
jak opętana, niszcząc swoje z trudem wyhodowane paznokcie. Łamią
się, ale nie mam cierpliwości do stosowania odżywek i innych
bajerów. Zamiast tego pewnie będę już po pierwszym Blacku, którego
wiem, że nie powinnam pić, bo to sama chemia, cukier i rak, ale od
zapachu kawy mnie mdli. Czy Black to jedna z tych tajemniczych
Kalorii*, które idą w biodra i tyłek (a w moim przypadku też w
brzuch i plecy)? Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem, zanim nie
sprowadzę sobie do pracy mojej zielonej herbaty, która zawsze mnie
pobudza. Ale ciągle zapominam, a torebkowej nie pijam. Tylko
liściastą. Odpowiednio parzoną. A parzy się pięć minut. Pięć
minut dodatkowej przerwy zawsze jest w cenie.
Wczorajszy dzień z
pewnością mogę zaliczyć do tych dziwnych. Zaczęło się w pracy,
do której dotarłam dopiero w środę. Powodów nie będę ujawniać.
Ale były urodziny, tort z wisienkami i przerwa przed przerwą i w
trakcie przerwy, a potem kolejna przerwa bo przerwa zabrała nam
przerwę. Kocham urodziny. Nie swoje, a innych. Przy swoich zawsze
czuję się skrępowana i nigdy nie wiem, co zrobić. Nie lubię, gdy
się na mnie patrzą. Na szczęście teraz ciągle mówili o torcie,
który było czuć z pięciu kilometrów. Podobno kąpał się w
spirytusie. Kto wie, może tak było.
Po pracy mieliśmy z
M. iść zarejestrować się do przychodni kardiologicznej. Ale M.
stwierdził, że jednak mu się nie chce tam iść (mogłam to
przewidzieć). Zamiast tego zjedliśmy koktajl z kaszy jaglanej –
pierwszy i ostatni raz. był bardzo dobry, ale nawet najlepszy
koktajl nie zmusi mnie do ponownego mycia tak ujebanego miksera. Nie
i koniec! No i poszliśmy biegać. Nie zdążyłam się przebrać, a
przez okno dostrzegłam pana w zdecydowanie podeszłym wieku. Nogi
się pod nim uginały i usiadł na takiej niziutkiej barierce, która
odgradza trawnik od chodnika. Ciekawe przed czym, bo psy i koty srają
tam aż miło. Dzieci zresztą też. Autentycznie, widziałam tam
dziecko, które podnosiło nogę i sikało. Speszyło się, jak mnie
zobaczyło. Gdzie są rodzice, ja się pytam?
W każdym razie ja,
dobra dusza, postanowiłam mu pomóc. Może karetkę wezwać czy coś.
Ale nie, pan powiedział, że do złamanej nogi nie warto. Złamanej
jak chuj, najwyżej skręconej. Pan widać wypił, ale słaby był
bardzo, to postanowiłam pomóc dalej, skoro już zaczęła. Przez to
M., który nigdy nie jest chętny do pomocy, wygrał naszą małą
bitwę, bo tak daleko zaszliśmy (przypominam, że ja śmierdząca i
w dresach, też śmierdzących i spoconych), że mogłam z nim pójść
do sklepu na zakupy, na które miał iść sam. No nie lubi chodzić
sam do sklepu, z niewiadomych powodów. Pod koniec naszej zakupowej
przygody, przy parku, wywiązała się taka oto rozmowa:
Ja: Patrz, jakie
wielkie nietoperze!
M.: Gdzie?
Ja: No tam!
M.: …
Ja: A nie, to
kaczki.
Przysięgam, że
nigdy nie widziałam kaczek, które tak szybko przebierały
skrzydełkami. Wniosek? Czas kupić okulary.
*bo Kalorie to takie
stworki, które chowają się w jedzeniu i napojach, a potem, gdy
śpisz, przenikają przez skórę do tyłka, brzuszka, pleców czy
podbródka i się tam moszczą i zostają na długie miesiące,
jeżeli nie lata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz