sobota, 6 sierpnia 2016

Zmiany, zmiany, zmiany!

W końcu się udało. Przeniosłam się na własną domenę. Posty stąd nie znikną, ale na pewno niedługo zostaną umieszczone na nowym blogu :)

Zapraszam na

urudej.pl

wtorek, 26 lipca 2016

Plany, zmiany i lenistwo

Ilością obietnic, które sobie złożyłam kilka miesięcy temu, przebijam nawet PiS. Serio. Ćwiczenia minimum 4 razy w tygodniu, bieganie, zapisywanie się na biegi, półmaraton za rok, czynna działalność w fundacji, praca, kolejne studia, pisanie bloga… Dlaczego nikogo przy mnie nie było, żeby dać mi patelnią w tej pusty blond łeb na początku moich – jakże ambitnych! – planów?

Treningi poszły w pizdu. Jestem przemęczona, przewrażliwiona i wrzeszczę o byle co. Rzucenie palenia także mi nie wyszło, bo jak rzucić, gdy wszystko wokół Cię wkur...za? Nawet kot, który za głośno oddycha. Wpadłam w błędne koło, ponieważ przez zmęczenie nie ćwiczę, a przez brak ćwiczeń jestem rozdrażniona. To z kolei prowadzi do spadku energii. I tak w kółko. Chcę powiedzieć sobie dość, ale zawsze coś mi wypadnie tego dnia, którego miałam w końcu chwycić za ciężarki. A to zakupy, a to kino, a to spotkanie ze znajomymi. Zawsze coś. Ktoś mi doradzi, jak wydłużyć dobę? Będę bardzo wdzięczna.

Bieganie rzuciłam już jakiś czas temu. Ciągle planuję do niego wrócić, ale mi nie wychodzi. O półmaratonie zapomniałam jak na razie. Przecież zawsze jest czas, prawda? Powoli wycofuję się z fundacji i zyskuję na czasie, ale z pracy rezygnować nie zamierzam. Coś muszę jeść, prawda? Poza tym, wbrew pozorom, lubię moją pracę i po części to ona skłoniła mnie do pisania bloga. I pójścia na studia (tak tak, Karolina, idź złożyć te cholerne papiery, bo zapłacisz stówę więcej wpisowego!).

Dlatego zaczynam od nowa. A przynajmniej tak sobie wmawiam, bo tak naprawdę realnie niczego nowego nie zacznę. Tak siebie przekonuję, bo jakoś wtedy łatwiej mi się zmotywować. Po pierwsze: blog. Motywuje mnie mimo tego, że prawie nikt mnie nie czyta. Trudno, na razie niech będzie dla mnie. Przenoszę go na swoją domenę z własnym, przepięknym szablonem (facet robił, więc musi być przepiękny!) i mnóstwem kolorowych zdjęć. Może dzięki ładnej oprawie będę pisać częściej. Albo chociaż o nim myśleć częściej, bo w końcu chciałabym ponownie ruszyć tyłek i przestać być taką zołzą dla każdego w moim otoczeniu. A tak się dzieje, kiedy nie mam czasu na trening. Czyli, notabene, na czas dla siebie.

sobota, 23 lipca 2016

Moja krótka historia


Czasami zastanawiam się, patrząc na statystyki (cieszy mnie to, że w ogóle jakiekolwiek są ;), czy nie za bardzo „płynę” z postami. Chodzi mi o to, że tyle piszę o diecie, o rozsądku itp., a sama jestem tak naprawdę na początku swojej przygody. Zacznę może od początku.

Jestem Karolina i mam nadwagę około 5 kilogramów, patrząc na wszystkie wymyślne BMI, znalezione w internecie (niektóre tej nadwagi nie pokazują). Patrząc jednak na moje ciało widzę nadwagę co najmniej 10 kilogramów. Patrząc na rozmiar spodni, które nosiłam kiedyś, widzę nadwagę. Widzę, jak zmieniło się moje ciało. I nie jest mi z tym dobrze.

Mam 162 cm wzrostu i zaczynałam swoją przygodę z 75 kilogramami. Dużo, prawda? Cóż, wg niektórych BMI waga była w normie. Paranoja ;) Było mnie wszędzie za dużo, a kiedy kupiłam moje pierwsze spodnie rozmiar 42, złapałam się za głowę. Co ja ze sobą zrobiłam?

To nie przez hormony. To przez to, że piłam alkohol. Że żarłam słodycze, popijałam je coca-colą i na dokładkę brałam cheesa w macu. Serio ;) A na przerwie w sklepiku hot-dogi. Koniecznie z prażoną cebulką. Z wagi 50 kilo przy 162 (zgrabna, nie wychudzona sylwetka) wyszłam z liceum z wagą 62 kilogramy. Na studiach było jeszcze gorzej. Alkohol, nie chodzenie na zajęcia, przesypianie pół dnia. Na 1 roku jeszcze chodziłam na basen, to schudłam 5 kilogramów. Ale basen się skończył, a mi nie chciało się chodzić na treningi sekcji sportowej. No i szybko wróciłam do wagi 68 kilogramów. Na 3 roku studiów weszłam na wagę i zobaczyłam 75 kilo. I powiedziałam sobie – dość!


Podejść miałam mnóstwo. Dopiero teraz, w lutym, stwierdziłam, że powinnam się ogarnąć. Schudłam 2 kilogramy. Chodziłam na siłownię i ćwiczyłam w domu, potem biegałam. Ale było ciężko. Kolejne 3 kilo schudłam na diecie od dietetyka, ale dieta była… Hm. Monotonna. Plus się jej często nie trzymałam (piątek? Pijemy! Kac? Zamawiamy KFC). W końcu zrezygnowałam ze współpracy i bazując na wyliczonych przez siebie kcal i makro zaczęłam przygotowywać posiłki.

I nadal jest ciężko, bo przestałam ćwiczyć. Waga leci w dół (kolejny kilogram stuknie w środę ;), ale brak ćwiczeń mnie dobija. Nie mam czasu. Wiem, że to nie jest wymówka, ale naprawdę go nie miałam. Praca od 8 do 16, potem obiad, ugotować obiad do pracy, potem zakupy, posprzątać dom, zająć się sprawami fundacji… A jak w końcu mogłam usiąść na tyłku, to było po 21 i czas na umycie się i kolację. Bo spać chodzę o 22.30 i nie później – inaczej jestem niewyspana. Przez 2 tygodnie miałam taką masakrę z czasem, że jedyne, na co mogłam się zdobyć, to spacery. Ale wiecie co? Udało się, przetrwałam ten trudny czas i wracam do ćwiczeń. Siłowych, w domu. Oszczędzam na ciężary z wymiennymi talerzami. Nie mam już ochoty na cardio. Chciałam biec w półmaratonie, ale zdałam sobie sprawę z tego, że nie chcę mieć sylwetki maratończyka. Nie chcę palić mięśni na długich dystansach. Chcę mieć ładnie wymodelowaną sylwetkę, a na siłownię mam godzinę drogi. Nie mam miejsca na sprzęt poza ciężarami. Ale da się, w końcu 5 kilo za mną to zasługa nie tylko diety, ale i ciężarów.

To jak, trzymacie kciuki? ;)

czwartek, 21 lipca 2016

Butelka filtrująca wodę z kranu DAFI


Nie, nie zapłacili mi za reklamę. Dafi nawet nie wie, że istnieję i kupiłam ich butelkę ;) Piszę o tej butelce sama z siebie, ponieważ ja – największy niedowiarek na świecie – jestem nią bardzo pozytywnie zaskoczona. Zacznę od małego wprowadzenia, żebyście wiedzieli, co skłoniło mnie do kupna tej butelki.

Pracuję na pełen etat. Od 8 do 16. Wstaję o 6.30, wracam do domu około 16.30 lub 17. Piję około 3 litrów wody dziennie w dni nietreningowe, z czego połowę wypijam w pracy. Dlaczego tylko 1,5 litra? A, bo większej butelki plastikowej nie zmieszczę do torebki, a wody z kranu nie lubię. Nawet po przegotowaniu. Dlatego nadrabiam rano (szklanka lub dwie od razu po wstaniu z łóżka) i po powrocie. Poza tym i tak noszenie ciężkiej, półtoralitrowej butelki wody jest bardzo wyczerpujące dla mojego kręgosłupa. Za dzieciaka byłam przekrzywiona na lewą stronę z powodu za ciężkiego plecaka (nie potrafiłam przyzwyczaić się do noszenia plecaka na dwóch ramionach). Byłam takim trochę Quasimodo, ale jakoś udało mi się wyjść na prostą. Dosłownie. Pech chciał, że do pracy noszę torebkę (do plecaków mam ogromny uraz), standardowo na lewym ramieniu. Gdy robiłam tatuaż na łopatce tatuażysta co chwilę podchodził do mnie po naklejeniu wzoru i mnie prostował, bo… znowu nie potrafiłam stać prosto! Ale olałam sprawę, jak to ja.

Temat krzywizny powrócił po przeczytaniu tego posta na blogu Zrób coś dla siebie. To dzięki wam zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno moja niechęć do gadżetów bierze się z braku wiary w nie, czy po prostu z czystego skąpstwa? Stwierdziłam, że to tylko 30 złotych w Rossmannie i warto zaryzykować. Jak nie wydam ich na butelkę, to na 2 paczki fajek (tak, wiem, zły nałóg, do którego wróciłam). Poszłam więc do sklepu, z powątpiewaniem spojrzałam na butelkę, wybrałam kolor i… cóż, zastosowałam się do instrukcji na opakowaniu. Butelkę trzeba starannie umyć i kilka razy przepłukać, łącznie z filtrem. W końcu odważyłam się wziąć łyka wody. Tej strasznej, niedobrej, z metalicznym posmakiem wody z kranu. I co?



No i „zasko”. Woda już nie miała wstrętnego metalicznego posmaku rur, nie chciało mi się też po niej wymiotować (tak, po kranówce miałam takie odruchy). Aż ciężko mi jest uwierzyć w to, że ta butelka naprawdę przefiltrowała wodę tak, że nie potrzebuję już kupować kolejnych baniaków z wodą i bawić się w codziennie przelewanie do kilku butelek. Ale jak nie wierzyć w coś, skoro sama piję tę cholerną wodę? ;) No nie ma bata, żeby ktoś nagle rąbnął mnie w głowę pałką teleskopową i podmienił wodę w butelce.

Czas na krótkie podsumowanie. Jak każdy produkt, ta butelka ma swoje wady i zalety.

Zalety
  • nie czuć metalicznego posmaku rur, który doprowadzał mnie do szału,
  • woda jest czysta, przefiltrowana,
  • butelka i filtr są wielokrotnego użytku,
  • filtr starcza na około 500 napełnień,
  • napełniasz ją w dowolnym miejscu, w którym jest kran,
  • nie przecieka,
  • jest ekologiczna,
  • jest dostępna w kilku kolorach.

Wady

  • trzeba ją mocno ścisnąć, żeby leciała woda. Przy końcówce wody jest to uciążliwe,


Szczerze zachęcam was do wypróbowania tej butelki :) Oszczędzicie na kupnie wody, no i przede wszystkim nie będziecie produkować takiej ilości plastiku. Butelkę można zabrać ze sobą wszędzie – polecam do pracy, szkoły jak i na długie wyjazdy, podczas których i tak jesteście objuczeni jak wielbłądy ;)

środa, 20 lipca 2016

A może jednak?


Zaczytałam się w blogu Keep Dreams Close ostatnimi czasy. Tak jak w wielu blogach zresztą, co wcześniej mi się nie zdarzało. I zadałam sobie jedno ważne pytanie: a może jednak?

Już dawno porzuciłam bieganie na rzecz treningów siłowych. Do sylwetki biegacza mi nie po drodze, nie chcę również tak wyglądać. Moim celem jest zupełnie inny typ sylwetki. Ale zakuło mnie serduszko, gdy czytałam o przygodach Keep Dreams Close przed i w trakcie maratonu. Półmaratonu. Kurde, nawet biegu na 5 kilometrów. I poczułam ukłucie zazdrości. Siedzę w pracy 8 godzin, potem zakupy, fundacja, sprzątanie, jedzenie do pracy… A z aktywności długie spacery (po 10 km, bo przecież misja w Ingressie sama się nie zrobi, prawda? A przy okazji można nałapać pokemonów), które zabierają mi mnóstwo czasu.

Co się stało z moją biegową radością? Przecież obiecałam sobie, M., mamie, tacie, bratu i kotom, że przebiegnę ten cholerny półmaraton w następnym roku. Tymczasem buty i koszulki do ćwiczeń poszły w kąt a ja się rozlałam jak galareta na cieście. Fajnie jest chudnąć prawie kilogram tygodniowo samą dietą, ale ja chcę efekty. Lepsze niż teraz. Chcę znowu się cieszyć z każdego przebiegniętego kilometra, chcę znowu patrzeć z radością na te głupie zajączki w tempie na Endomondo.
Keep Dreams Close, możesz sobie pogratulować, bo jeżeli dzisiaj pogoda pozwoli (a nawet jeśli nie, to co!), to wyciągam zakurzone buty i spodnie z szafy i śmigam truchtać. Jak ten skaczący wesoło baleron na dróżce :D

wtorek, 19 lipca 2016

Jedzmy rozsądnie


Rozsądek przy odchudzaniu jest tak samo ważnym elementem, jak jedzenie regularnych posiłków i trzymanie się ujemnego bilansu kalorycznego. Oznacza to, że wcale nie musisz katować się ćwiczeniami codziennie (dzień lub dwa odpoczynku są nawet wskazane, bo dzięki temu nasze mięśnie są w stanie zregenerować), a także trzymać „czystą michę” 24/7 przez 7 dni w tygodniu, najlepiej przez cały rok. Zero alkoholu, słodyczy, owoców, soków… Można zwariować, prawda?

Zdrowe jedzenie jest smaczne. Odchudzamy się nie po to, żeby zgubić zbędne kilogramy w określonym celu i później znowu przytyć. Odchudzamy się po to, żeby później nie musieć tego robić. Odchudzamy się dla naszego zdrowia i samopoczucia. A katując się myśleniem „zjadłam ciastko, muszę zrobić 400 pompek” niczego nie osiągniemy. Przy takim podejściu istnieje duże ryzyko, że w pewnym momencie porzucimy nasze marzenia o szczupłej sylwetce, bo uznamy, że nie dajemy rady.

Dlatego cheaty są ważne. Raz na tydzień, raz na dwa. W zależności od zapotrzebowania. Może to być posiłek, mogą być dwa kieliszki wina. Ale jeżeli szykujecie się na wyjazd na weekend nad jezioro czy idziecie na swoją własną imprezę urodzinową to błagam – zachowajcie rozsądek i nie odmawiajcie sobie wszystkiego :) Przez 2 dni nie przytyliście, więc teraz też wam się nie uda ;) Odpuście czasami. Macie ochotę się napić? Wliczcie to do bilansu i spójrzcie, na ile będziecie mogli sobie pozwolić kieliszków wódki czy wina. Na 2? A może 3? Gwarantuję, że przy 4 zapali wam się ostrzegawcza lampka i przystopujecie. W końcu nikt nie chce pić kosztem jedzenia, prawda? A nawet jeśli przekroczycie bilans… To trudno :) Świat dalej ma się dobrze, nie pochłonęła go Apokalipsa, a ty dalej mieścisz się w swoje spodnie, w których chodzić codziennie.

Takie odskocznie są dla nas ważne głównie dlatego, żeby dalej trzymać się naszego postanowienia o zdrowym odżywianiu :)

I co, od dwóch dni masz ochotę na czekoladę? Zjedz kilka kostek gorzkiej czekolady już teraz i nie miej wyrzutów sumienia. Będziesz szczęśliwsza, a przecież o to nam chodzi :)

środa, 22 czerwca 2016

Coś za coś

W moim dniu nie ma opcji na spontan. Każda godzina jest skrzętnie zaplanowana, a spontaniczne czynności najczęściej zastępują te, które były już zaplanowane. Rano wstaję, jem śniadanie i idę do pracy. Mam trzy przerwy, podczas których jem i – jeżeli się złamię – idę na papierosa. Jeżeli pójdę do sklepu, bo czegoś zapomniałam, robię to kosztem części posiłku. Wracam do domu, robię obiad i obiad do pracy. Jem, mam chwilę relaksu. Zazwyczaj godzinkę, dwie. Potem idę ćwiczyć. Po ćwiczeniach wracam, robię i jem kolację. Potem mam godzinę relaksu i idę spać. Jeżeli jadę na zakupy, to obiad jemy później. Zakupy wpadają zamiast któregoś relaksu.

Okazuje się, że zdrowe życie jest strasznie zabiegane. Nie mam czasu na opierdalanie się. Nie mam czasu na bezsensowne oglądanie po raz dziesiąty tego samego odcinka Friendsów czy HIMYM. Nie mam czasu na obejrzenie ciągiem nowego filmu. Nie mam czasu na spontaniczne wyjście ze znajomymi, bo musiałabym poświęcić coś innego. Np. wieczorny prysznic lub mój czas na relaks.

Czasami to męczy. Ale portfel odetchnął z ulgą. Nie mam czasu na wydawanie pieniędzy na głupoty. Nie mam czasu na picie alkoholu codziennie lub co drugi dzień. Nie mam czasu na gapienie się na fejsa godzinami. Nie mam czasu na włóczenie się od lodówki do kanapy. Często nie mam też czasu na stres. Fajnie brzmi, co?

Przyzwyczajam się do tego, że posiłki mam ustalone z góry. Że nie mogę zjeść łososia, bo na kolację znowu trochę ryżu i ten głupi kurczak z warzywami lub wątróbka. Że nie mogę podjeść, bo oszukam nie tylko siebie, ale i trenera, któremu zaufałam i zapłaciłam za to, żeby mi pomógł. Że wciąż się uczę, że wciąż ważę posiłki, mierzę siebie, liczę, dodaję, odejmuję i mnożę. Okazuje się, że całe moje życie kręci się wokół matematyki. Ha, gdyby pani Ch. To usłyszała, to by dopiero się wywyższała.

Morał jest z tego krótki – wszystko dzieje się kosztem czegoś. Chcesz żyć zdrowo? Możliwe, że nie będziesz miała czasu dla innych, bo inwestujesz w siebie ogromne pokłady czasu i energii.
I ucz się matmy, a przynajmniej podstawowych działań. Ja czekam, aż mi się przydadzą sinusy, cosinusy i silnie.


Na blogu pojawi się trochę zmian. O ile znajdę czas. Zmieniam szablon na prostszy, biały. Zmieniam również tematykę na bardziej dietetyczną. Postaram się wrzucać mniej mojego misz-maszu z głowy, a więcej przepisów i przemyśleń na temat zdrowego jedzenia, wyliczania kalorii i tak dalej. W sumie nie wiem po co to piszę, bo i tak mnie nikt nie czyta. Ale to wygląda fajnie. Tak profeszynal, że niby mam czytelników.