sobota, 23 lipca 2016

Moja krótka historia


Czasami zastanawiam się, patrząc na statystyki (cieszy mnie to, że w ogóle jakiekolwiek są ;), czy nie za bardzo „płynę” z postami. Chodzi mi o to, że tyle piszę o diecie, o rozsądku itp., a sama jestem tak naprawdę na początku swojej przygody. Zacznę może od początku.

Jestem Karolina i mam nadwagę około 5 kilogramów, patrząc na wszystkie wymyślne BMI, znalezione w internecie (niektóre tej nadwagi nie pokazują). Patrząc jednak na moje ciało widzę nadwagę co najmniej 10 kilogramów. Patrząc na rozmiar spodni, które nosiłam kiedyś, widzę nadwagę. Widzę, jak zmieniło się moje ciało. I nie jest mi z tym dobrze.

Mam 162 cm wzrostu i zaczynałam swoją przygodę z 75 kilogramami. Dużo, prawda? Cóż, wg niektórych BMI waga była w normie. Paranoja ;) Było mnie wszędzie za dużo, a kiedy kupiłam moje pierwsze spodnie rozmiar 42, złapałam się za głowę. Co ja ze sobą zrobiłam?

To nie przez hormony. To przez to, że piłam alkohol. Że żarłam słodycze, popijałam je coca-colą i na dokładkę brałam cheesa w macu. Serio ;) A na przerwie w sklepiku hot-dogi. Koniecznie z prażoną cebulką. Z wagi 50 kilo przy 162 (zgrabna, nie wychudzona sylwetka) wyszłam z liceum z wagą 62 kilogramy. Na studiach było jeszcze gorzej. Alkohol, nie chodzenie na zajęcia, przesypianie pół dnia. Na 1 roku jeszcze chodziłam na basen, to schudłam 5 kilogramów. Ale basen się skończył, a mi nie chciało się chodzić na treningi sekcji sportowej. No i szybko wróciłam do wagi 68 kilogramów. Na 3 roku studiów weszłam na wagę i zobaczyłam 75 kilo. I powiedziałam sobie – dość!


Podejść miałam mnóstwo. Dopiero teraz, w lutym, stwierdziłam, że powinnam się ogarnąć. Schudłam 2 kilogramy. Chodziłam na siłownię i ćwiczyłam w domu, potem biegałam. Ale było ciężko. Kolejne 3 kilo schudłam na diecie od dietetyka, ale dieta była… Hm. Monotonna. Plus się jej często nie trzymałam (piątek? Pijemy! Kac? Zamawiamy KFC). W końcu zrezygnowałam ze współpracy i bazując na wyliczonych przez siebie kcal i makro zaczęłam przygotowywać posiłki.

I nadal jest ciężko, bo przestałam ćwiczyć. Waga leci w dół (kolejny kilogram stuknie w środę ;), ale brak ćwiczeń mnie dobija. Nie mam czasu. Wiem, że to nie jest wymówka, ale naprawdę go nie miałam. Praca od 8 do 16, potem obiad, ugotować obiad do pracy, potem zakupy, posprzątać dom, zająć się sprawami fundacji… A jak w końcu mogłam usiąść na tyłku, to było po 21 i czas na umycie się i kolację. Bo spać chodzę o 22.30 i nie później – inaczej jestem niewyspana. Przez 2 tygodnie miałam taką masakrę z czasem, że jedyne, na co mogłam się zdobyć, to spacery. Ale wiecie co? Udało się, przetrwałam ten trudny czas i wracam do ćwiczeń. Siłowych, w domu. Oszczędzam na ciężary z wymiennymi talerzami. Nie mam już ochoty na cardio. Chciałam biec w półmaratonie, ale zdałam sobie sprawę z tego, że nie chcę mieć sylwetki maratończyka. Nie chcę palić mięśni na długich dystansach. Chcę mieć ładnie wymodelowaną sylwetkę, a na siłownię mam godzinę drogi. Nie mam miejsca na sprzęt poza ciężarami. Ale da się, w końcu 5 kilo za mną to zasługa nie tylko diety, ale i ciężarów.

To jak, trzymacie kciuki? ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz