Czasami zastanawiam
się, patrząc na statystyki (cieszy mnie to, że w ogóle
jakiekolwiek są ;), czy nie za bardzo „płynę” z postami.
Chodzi mi o to, że tyle piszę o diecie, o rozsądku itp., a sama
jestem tak naprawdę na początku swojej przygody. Zacznę może od
początku.
Jestem Karolina i
mam nadwagę około 5 kilogramów, patrząc na wszystkie wymyślne
BMI, znalezione w internecie (niektóre tej nadwagi nie pokazują).
Patrząc jednak na moje ciało widzę nadwagę co najmniej 10
kilogramów. Patrząc na rozmiar spodni, które nosiłam kiedyś,
widzę nadwagę. Widzę, jak zmieniło się moje ciało. I nie jest
mi z tym dobrze.
Mam 162 cm wzrostu i
zaczynałam swoją przygodę z 75 kilogramami. Dużo, prawda? Cóż,
wg niektórych BMI waga była w normie. Paranoja ;) Było mnie
wszędzie za dużo, a kiedy kupiłam moje pierwsze spodnie rozmiar
42, złapałam się za głowę. Co ja ze sobą zrobiłam?
To nie przez
hormony. To przez to, że piłam alkohol. Że żarłam słodycze,
popijałam je coca-colą i na dokładkę brałam cheesa w macu. Serio
;) A na przerwie w sklepiku hot-dogi. Koniecznie z prażoną cebulką.
Z wagi 50 kilo przy 162 (zgrabna, nie wychudzona sylwetka) wyszłam z
liceum z wagą 62 kilogramy. Na studiach było jeszcze gorzej.
Alkohol, nie chodzenie na zajęcia, przesypianie pół dnia. Na 1
roku jeszcze chodziłam na basen, to schudłam 5 kilogramów. Ale
basen się skończył, a mi nie chciało się chodzić na treningi
sekcji sportowej. No i szybko wróciłam do wagi 68 kilogramów. Na 3
roku studiów weszłam na wagę i zobaczyłam 75 kilo. I powiedziałam
sobie – dość!
Podejść miałam
mnóstwo. Dopiero teraz, w lutym, stwierdziłam, że powinnam się
ogarnąć. Schudłam 2 kilogramy. Chodziłam na siłownię i
ćwiczyłam w domu, potem biegałam. Ale było ciężko. Kolejne 3
kilo schudłam na diecie od dietetyka, ale dieta była… Hm.
Monotonna. Plus się jej często nie trzymałam (piątek? Pijemy!
Kac? Zamawiamy KFC). W końcu zrezygnowałam ze współpracy i
bazując na wyliczonych przez siebie kcal i makro zaczęłam
przygotowywać posiłki.
I nadal jest ciężko,
bo przestałam ćwiczyć. Waga leci w dół (kolejny kilogram stuknie
w środę ;), ale brak ćwiczeń mnie dobija. Nie mam czasu. Wiem, że
to nie jest wymówka, ale naprawdę go nie miałam. Praca od 8 do 16,
potem obiad, ugotować obiad do pracy, potem zakupy, posprzątać
dom, zająć się sprawami fundacji… A jak w końcu mogłam usiąść
na tyłku, to było po 21 i czas na umycie się i kolację. Bo spać
chodzę o 22.30 i nie później – inaczej jestem niewyspana. Przez
2 tygodnie miałam taką masakrę z czasem, że jedyne, na co mogłam
się zdobyć, to spacery. Ale wiecie co? Udało się, przetrwałam
ten trudny czas i wracam do ćwiczeń. Siłowych, w domu. Oszczędzam
na ciężary z wymiennymi talerzami. Nie mam już ochoty na cardio.
Chciałam biec w półmaratonie, ale zdałam sobie sprawę z tego, że
nie chcę mieć sylwetki maratończyka. Nie chcę palić mięśni na
długich dystansach. Chcę mieć ładnie wymodelowaną sylwetkę, a
na siłownię mam godzinę drogi. Nie mam miejsca na sprzęt poza
ciężarami. Ale da się, w końcu 5 kilo za mną to zasługa nie
tylko diety, ale i ciężarów.
To jak, trzymacie
kciuki? ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz