czwartek, 28 kwietnia 2016

Pieczony pstrąg

Na razie idę w ryby. Bo, jak pisałam, lubię ryby. Nie wierzę, że gdy nie posiadałam piekarnika, mogłam się zadowolić wyłącznie wędzonym łososiem. Pstrągi to kolejna ryba, którą robi się bardzo prosto. Ma jedną wadę - trzeba go jeść od razu po upieczeniu, bo błyskawicznie stygnie. Ale za to ten smak jest nie do podrobienia. Pstrąga zawsze jem z ziemniakami i jakąś lekką sałatką.

Pieczony pstrąg w cytrynowej oprawie



Poziom: łatwy

Wypatroszonego pstrąga myjemy i osuszamy. Kładziemy go na kawałku folii aluminiowej, w który na spokojnie będzie można zawinąć rybę. Wnętrze pstrąga nacieramy solą i przyprawą do ryb, ja dodatkowo sypię środek pieprzem cytrynowym. Do środka pstrąga możemy włożyć ćwiartki cytryny lub gałązki tymianku. Można także dodać czosnek, ale jak dla mnie jest on za ostry do tego dania.
Ja skórkę także przyprawiam solą, przyprawą do ryb i pieprzem cytrynowym. Dodatkowo skrapiam ją sokiem z cytryny, ponieważ skórkę z pstrąga także jem. Jeżeli nie jadasz skóry ryb - nie marnuj przypraw :)
Pstrąga wkładam do rozgrzanego piekarnika i piekę go w 200 stopniach przez 30-40 minut. Piekę zawsze "na oko" - pamiętajcie, żeby sprawdzać swoje pstrągi regularnie, bo można rybę łatwo przypalić!

wtorek, 26 kwietnia 2016

Grające Dziewczyny



Czasem żałuję, że nie jestem dziewczyną grającą w gry. Mam wrażenie, że one są fajne. Wyluzowane, każdy na nie leci, bo przecież wiedzą, jak się trzyma pada, robią z siebie ziemniaka na kanapie przez cały weekend i nie trują dupy o sprzątanie czy romantyczne spacery.
A ja grałam tylko w LoZ, BG, Mario i Mario Kart. Wszystko na N64 lub na PC. Próbowałam łupać w inne gry, ale jakoś nigdy nie miałam cierpliwości GD* - po jakimś czasie wszystko szło w kąt. Tak, tej cierpliwości czasem im zazdroszczę. Bo kto będzie się ślinił na widok kobiety, która powie „gram w internetowe RPG” i jeszcze zjebie za to, że mylisz PBF z cRPG. No nikt, no.
Odkąd sięgnę pamięcią zawsze zazdrościłam GD. Bo miały wianuszek facetów wokół, bo każdy za nimi latał i się rozwodził, jakie to one nie są zajebiste. A ja? Próbowałam i nie wyszło. I wiecie co? Tak jest chyba lepiej.
Nie zabieram pada.
Nie zabieram kompa.
Nie robię z siebie ziemniaka i zamiast marudzić o porządek, to sprzątam.
Nerdzę czasem na N64, ale to stare i nikt w to nie gra.
Zamiast grać robię obiady. Nie zawsze smaczne, ale robię.



Ale nadal czasem zazdroszczę. Bo nie mam cierpliwości, żeby ginąć dwadzieścia razy na tym samym poziomie i grać dalej. W ogóle jestem niecierpliwym stworzeniem. Tak niecierpliwym, że często wyjmuję jeszcze za zimną pizzę z piekarnika.

*GD – grające dziewczyny

piątek, 22 kwietnia 2016

Nietoperze czy kaczki?

Dzisiaj trochę z innej beczki. I tak wiem, że nikt mnie nie czyta, to mogę bez żalu zmienić trochę moje założenie stricteżarciowegoblogazdomieszkąpierdółzmojejgłowy. Postanowiłam napisać na luźniejszy temat (po jednej konkretnej notce – nieźle, nie?), bo od samego pisania o gotowaniu robię się głodna, a jeść teraz nie powinnam.

Jest piątek, godzina 10. O tej porze będę w pracy i będę stukać w klawiaturę jak opętana, niszcząc swoje z trudem wyhodowane paznokcie. Łamią się, ale nie mam cierpliwości do stosowania odżywek i innych bajerów. Zamiast tego pewnie będę już po pierwszym Blacku, którego wiem, że nie powinnam pić, bo to sama chemia, cukier i rak, ale od zapachu kawy mnie mdli. Czy Black to jedna z tych tajemniczych Kalorii*, które idą w biodra i tyłek (a w moim przypadku też w brzuch i plecy)? Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem, zanim nie sprowadzę sobie do pracy mojej zielonej herbaty, która zawsze mnie pobudza. Ale ciągle zapominam, a torebkowej nie pijam. Tylko liściastą. Odpowiednio parzoną. A parzy się pięć minut. Pięć minut dodatkowej przerwy zawsze jest w cenie.



Wczorajszy dzień z pewnością mogę zaliczyć do tych dziwnych. Zaczęło się w pracy, do której dotarłam dopiero w środę. Powodów nie będę ujawniać. Ale były urodziny, tort z wisienkami i przerwa przed przerwą i w trakcie przerwy, a potem kolejna przerwa bo przerwa zabrała nam przerwę. Kocham urodziny. Nie swoje, a innych. Przy swoich zawsze czuję się skrępowana i nigdy nie wiem, co zrobić. Nie lubię, gdy się na mnie patrzą. Na szczęście teraz ciągle mówili o torcie, który było czuć z pięciu kilometrów. Podobno kąpał się w spirytusie. Kto wie, może tak było.

Po pracy mieliśmy z M. iść zarejestrować się do przychodni kardiologicznej. Ale M. stwierdził, że jednak mu się nie chce tam iść (mogłam to przewidzieć). Zamiast tego zjedliśmy koktajl z kaszy jaglanej – pierwszy i ostatni raz. był bardzo dobry, ale nawet najlepszy koktajl nie zmusi mnie do ponownego mycia tak ujebanego miksera. Nie i koniec! No i poszliśmy biegać. Nie zdążyłam się przebrać, a przez okno dostrzegłam pana w zdecydowanie podeszłym wieku. Nogi się pod nim uginały i usiadł na takiej niziutkiej barierce, która odgradza trawnik od chodnika. Ciekawe przed czym, bo psy i koty srają tam aż miło. Dzieci zresztą też. Autentycznie, widziałam tam dziecko, które podnosiło nogę i sikało. Speszyło się, jak mnie zobaczyło. Gdzie są rodzice, ja się pytam?
W każdym razie ja, dobra dusza, postanowiłam mu pomóc. Może karetkę wezwać czy coś. Ale nie, pan powiedział, że do złamanej nogi nie warto. Złamanej jak chuj, najwyżej skręconej. Pan widać wypił, ale słaby był bardzo, to postanowiłam pomóc dalej, skoro już zaczęła. Przez to M., który nigdy nie jest chętny do pomocy, wygrał naszą małą bitwę, bo tak daleko zaszliśmy (przypominam, że ja śmierdząca i w dresach, też śmierdzących i spoconych), że mogłam z nim pójść do sklepu na zakupy, na które miał iść sam. No nie lubi chodzić sam do sklepu, z niewiadomych powodów. Pod koniec naszej zakupowej przygody, przy parku, wywiązała się taka oto rozmowa:

Ja: Patrz, jakie wielkie nietoperze!
M.: Gdzie?
Ja: No tam!
M.:
Ja: A nie, to kaczki.


Przysięgam, że nigdy nie widziałam kaczek, które tak szybko przebierały skrzydełkami. Wniosek? Czas kupić okulary.

*bo Kalorie to takie stworki, które chowają się w jedzeniu i napojach, a potem, gdy śpisz, przenikają przez skórę do tyłka, brzuszka, pleców czy podbródka i się tam moszczą i zostają na długie miesiące, jeżeli nie lata.

wtorek, 19 kwietnia 2016

Łosoś z piekarnika w marynacie cytrynowej

Pieczony łosoś jest jedną z moich ulubionych potraw. Przepis jest bardzo prosty, a czas pieczenia wynosi około 20-30 minut. Polecam każdemu, kto uwielbia ryby :) Pamiętajcie jednak, że samym łososiem możecie się nie najeść, więc najlepiej w czasie pieczenia przygotować ulubioną przez was sałatkę. Sałatka powinna zajmować połowę waszego talerza, a łosoś 1/4. Możecie dodać do tego również ziemniaki, które również nie powinny wykraczać poza 1/4 talerza. Taki posiłek nasyci was na długo, a przy okazji będzie zdrowy i bardzo smaczny.

Pieczony łosoś w cytrynowej marynacie


Poziom: łatwy

Filet z łososia dokładnie myjemy i osuszamy. Ja zawsze dodatkowo wyjmuję duże, wystające ości jeszcze przed umyciem. Łososia osuszamy i odkładamy na ręcznik papierowy.
Później kroimy cytrynę na cienkie plastry i układamy na dużym kawałku folii aluminiowej. Łososia układamy na cytrynie. Najlepiej jest tackę do piekarnika od razu wyłożyć folią, bo później przy przenoszeniu może się porwać. A marynata czasem wychodzi płynna, więc ochlapana kuchnia to murowany efekt takiego zabiegu ;)
Marynata jest bardzo prosta. Ja używam kilku łyżek oliwy z oliwek, odrobinę wody, pieprzu cytrynowego i soku z wyciśniętej cytryny. W zależności od potrzeb robię to na oko, ale zawsze przeważają u mnie płyny. Marynata i tak wsiąknie w mięso. Proporcje powinny być takie: oliwa z oliwek > pieprz cytrynowy > woda > sok z cytryny.
Wszystkie składniki do marynaty mieszam i zostawiam na około 5 minut. Potem nacieram łososia solą, marynatą, a na wierzch układam dwa (lub więcej) plasterki cytryny.
Łososia zawijam dokładnie w sreberko i wsadzam do nagrzanego piekarnika (rozgrzewam na 250 stopni, potem na czas pieczenia zmniejszam na 180). Zostawiam na 20-30 minut.

Pamiętajcie, żeby łososia zawinąć tak, by łatwo można było odchylić folię i sprawdzić, czy łosoś już się upiekł! Upieczony łosoś jest bladoróżowy na zewnątrz i w środku.

niedziela, 17 kwietnia 2016

:)

To mój pierwszy post tutaj i - mam nadzieję - że nie ostatni. Tak więc witajcie w moim lisim królestwie :) Jestem Ruda, z imienia Karolina. Skończyłam filologię polską w Poznaniu i na razie zrobiłam sobie przerwę od studiowania. Uwielbiałam czytać, ale teraz nie mam na to czasu. Pracuję na etat od niecałych trzech miesięcy i jeszcze nie zdążyłam się przyzwyczaić ;) Mam kota, jest gruby i ma na imię Sir Kot. Współpracuję z fundacją Koci Pazur, jestem wolontariuszem i domem tymczasowym. Za mną już dwie szczęśliwe adopcje.

Na blogu będą pojawiać się różne wpisy. Od niedawna interesuję się zdrowym odżywianiem i sportem, dlatego blog będzie dotyczył głównie tej tematyki. Czasem pojawią się też recenzje lub jakieś moje przemyślenia lub posty dotyczące fundacji, kotów, ich żywienia i bezpieczeństwa. Mam nadzieję, że nie zanudzę was moim misz-maszem :)


Wpisy postaram się zamieszczać regularnie. Każde komentarze są mile widziane (tylko te na temat, naturalnie), więc możecie spamować firmami (pracuję w branży SEO więc wiem, jak uciążliwi potrafią być niektórzy blogerzy ;) Ale wszystko z umiarem.

Może nie uciekniecie :)